Krabia Pułapka

W tłumaczeniu na język polski jego nazwa oznacza krzesiwo bądź hubkę – czyli materiały służące do wzniecania ognia. Ma pomóc w nawiązywaniu kontaktów międzyludzkich, a co za tym idzie – w poszukiwaniu miłości lub jej pochodnych. Można z niego korzystać w 190 krajach. Tak, dobrze myślicie – mowa o Tinderze.

Garść informacji wstępnych 

Tinder powstał w 2012 roku i na samym początku był używany przez studentów na uczelniach. Stworzyła go piątka przyjaciół – Justin Mateen, Whitney Wolfe, Dinesh Moorjani, Jonathan Badeen oraz Sean Rad. Z czasem zaczął cieszyć się coraz większym zainteresowaniem. I bach. Dotychczas, jak podaje aplikacja, kontakt nawiązano 50 bilionów razy. To 130000 razy więcej niż ludzi w Polsce! Nieco zadziwiające. Od momentu założenia aplikacji aż do bieżącego roku, jak podaje tinderpressroom.com, została ona pobrana około…400 milionów razy.

To jak działa ten cały Tinder?

Na samym początku warto dowiedzieć się, jak w ogóle działa mechanizm Tindera. Nie jest on bardzo skomplikowany. Aby założyć konto, trzeba spełniać pewne kryteria. Po pierwsze, wymagane jest konto na Facebooku. Plus czy minus? Plus – jest szansa znalezienia swoich znajomych na portalu. Minus – jest szansa znalezienia swoich znajomych na portalu. Jest także możliwa opcja podania swojego numeru telefonu. Co więcej, aplikacja używa lokalizacji, dzięki czemu automatycznie podsuwa nam osoby z naszych okolic. A jeśli skończą nam się obiekty zainteresowań z promienia 1000 mil to nie ma się co martwić! Wystarczy, że zmienimy kryteria wyszukiwania – wiek czy miejsce zamieszkania. Sprytnie. Kolejny warunek – trzeba mieć ukończone 18 lat. Tinder dumnie zaznacza, że ponad 50% jego użytkowników stanowi tzw. Gen Z, czyli pokolenie urodzone w latach ’90 i ’00, dopiero wchodzące w dorosłe życie i na rynek pracy. A co z osobami niepełnoletnimi? De iure – od 2016 roku nie mają one zezwolenia do posiadania tam konta. Ale, de facto – wszyscy wiemy jak jest.

Profil na Tinderze składa się ze zdjęć oraz opisu. Aplikacja daje możliwość połączenia swojego konta z kontem na Instagramie oraz Spotify, co daje kolejne możliwości. Nie będę się zagłębiać w szczegóły i szczególiki, ale dobrze wiedzieć, jak używać aplikacji. Tinder funkcjonuje zgodnie z zasadą “w prawo lub w lewo”. Jeśli widzimy profil, który nas zaintryguje – przesuwamy w prawo. Jeśli ukazuje się nam osoba, która nie przykuwa naszej uwagi – z wielkim żalem (albo i nie) – przesuwamy w lewo. Żeby nie było tak łatwo, samo wykazanie zainteresowania nie wystarczy. Aby móc z kimś pisać, musi dojść do “matchingu” – my też musimy się danej osobie spodobać. Około 5 lat temu Tinder dodał opcję “Super Like”. Przypomina ona wrzucenie liściku miłosnego wprost do szafki naszej szkolnej miłości. I to na jej oczach. Danie komuś Super Like’a, czyli przesunięcie palcem w dół na jego profilu, oznacza intensywne zainteresowanie się kimś. Osoba, która wpadła nam w oko do tego stopnia, że zwykły like to za mało, otrzyma powiadomienie, że bardzo chcemy nawiązać z nią kontakt. Nasza “Tinder Love” ma wybór: zignorować liścik bądź nawiązać rozmowę. Niestety, „Niebieską Gwiazdkę” możemy dać tylko raz w ciągu dnia, chyba, że korzystamy z płatnej usługi Tinder Gold. Wtedy możemy podarować pięć Super Like’ów w ciągu 24 godzin. I do tego – będziemy mieli podgląd wszystkich naszych tajemniczych wielbiciel, czyli listę osób, które dały nam Super Like’i. Tinder właściwie cały czas się modernizuje i przystosowuje do potrzeb użytkowników – niedawno dodał funkcję rozmowy na wideoczacie.

Jesteś piękna…A zdejmiesz maseczkę?

Czas globalnej kwarantanny pokrzyżował plany niejednemu z nas. Jednak Tinder nie narzeka – jak podają dane ze wspomnianej już strony tinderpressroom.com, siedzenie w domu i przeniesienie swojej rzeczywistości do świata online sprawiło, że życie na Tinderze rozkwitło. I to z jaką klasą! 5 kwietnia tego roku jego użytkownicy przebili samych siebie – tego dnia wysłali o ponad 50% więcej wiadomości niż przed rozpoczęciem lockdownu. Nie jest to jedynie zasługa nudy, ciekawości czy wszystkich innych czynników, które sprowadzają na Tindera, ale i innowacji, jakie wprowadzono w aplikacji. Przykład? Do końca kwietnia umożliwił komunikowanie się z ludźmi z całego świata, a nie jak dotąd tylko z okolicy. Randkowanie w trakcie pandemii brzmi abstrakcyjnie, ale i na to znalazł się sposób. Spotykanie się na żywo w trakcie szalejącej epidemii nie wchodziło w grę: restauracje, kina, teatry, kawiarnie przecież były zamknięte. Dlatego najpopularniejszym miejscem na „koronarandkę” stał się… Animal Crossing, czyli symulator życia, gdzie wcielamy się w antropomorfizowane zwierzątka. Mieszka się w wiosce i nawiązuje kontakty z innymi antropomorficznymi zwierzątkami. Randkowanie w trakcie pandemii nie należy do najłatwiejszych, ale jak widać – nawet lockdown nie stanowił dla użytkowników tej aplikacji większych komplikacji. Tinder sam siebie nazwał lodołamaczem w trakcie pandemii. 

Tinder, kraby i świnie

Zapytałam jednego z moich rozmówców, jak możemy klasyfikować Tindera i usłyszałam, że jest on jak klatka na kraby.  Dlaczego? To bardzo sprytna pułapka, ponieważ na samym początku w ogóle jej nie przypomina. Kraby chętnie do niej wpływają, ponieważ jest w niej dużo miejsca. Kiedy krab zdaje sobie sprawę z tego, że jest w niebezpieczeństwie jest już za późno. Nie ma żadnej szansy, by się z tej pułapki wydostać. Jak to jest trzymać w ręku klatkę na kraby?

– Założyłam Tindera dla zabawy. Byłam nastawiona na pisanie z nowymi osobami. Nie szukałam miłości, w tamtym czasie miałam już kogoś na oku – opowiada mi Marcelina. Jej historia przypomina trochę telenowelę. Jedna z jej koleżanek, dla zabawy, zaczęła matchować ją z każdym chłopakiem z aplikacji. – Niby nic. Przejęłam się dopiero, jak jeden z chłopaków do mnie napisał.  Może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że był on jednym z bliższych przyjaciół osoby, którą byłam zainteresowana -mówi dziewczyna. Chłopak się w niej zakochał, trochę ze sobą pisali, nawet kilka razy się spotkali. – Jak mam być szczera, pragnęłam się z tego jak najszybciej wyplątać. Czułam się winna, bo narobiłam mu nadziei. Było mi też przykro, gdy nasza znajomość się skończyła. On ją zakończył, gdy powiedziałam mu, że nic z tego nie będzie, odpuścił. Przestał pisać. – tłumaczy dziewczyna.

Tinder znaczy krzesiwo, podpałka, iskra i bach, albo mamy pożar, albo przytulne ognisko, przy którym możemy ogrzać dłonie. Trafna nazwa.

Dobrym przykładem pożaru, który wciąż się rozprzestrzenia i powoduje wiele szkód jest zjawisko tak zwanego piggingu. Słowo pigging powstało wskutek połączenia ze sobą dwóch słów – pig (ang. Świnia) oraz pulling (ang. wyrywać, podrywać). Słowo samo w sobie nie brzmi źle, wysunę nawet tezę, że jest przyjemnie – dźwięczne i skoczne, jednak zjawisko, które się pod nim kryje nie jest niczym przyjemnym. Pigging to zabawianie się czyimś kosztem. W jaki sposób? Najczęściej chodzi o umówienie się z kimś tylko po to, aby tę osobę wystawić. A robi się tak, by zdobyć uznanie wśród znajomych z paczki. Brzmi znajomo? Zapewne, ponieważ piggingowanie nie jest popularne jedynie w sieci. Dobrym przykładem jest sytuacja, w której chłopak decyduje się flirtować z, w jego mniemaniu, niezbyt atrakcyjną dziewczyną, tylko po to, by na końcu powiedzieć jej: „Eee, wiesz co? Tak naprawdę to ani trochę mi się nie podobasz. Założyłem się z chłopakami i no wiesz, sooorki, ale nic z tego nie będzie.” 

Każdemu zdarza się od czasu do czasu nie przyjść na umówione spotkanie. Bo coś wypadnie, bo jednak wcale tego czasu nie ma. Znacznie łatwiej jest być wystawionym przez osobę, której się jeszcze nie spotkało. Bo np. znajomość zaczęła się na Tinderze.

 – Pisało mi się z Maćkiem dobrze. Pisaliśmy, pisaliśmy i pisaliśmy, aż któregoś dnia zaproponował spotkanie. Spotkaliśmy się, było miło. Ogólnie ta relacja była bardzo przyjemna, dlatego niczym zaskakującym będzie fakt, że wysunął propozycję wyjścia razem po raz drugi. – opowiada mi dziewczyna. Niestety do spotkania nie doszło. Maciek wykręcił się silnym bólem brzucha. Potem przestał pisać. – Przede wszystkim, zrobiło mi się cholernie przykro. Ale oprócz fali smutku, poczułam także złość, bo tak się po prostu nie robi. Do dziś nie wiem, co nim wtedy kierowało i dlaczego tak postąpił. No i zastanawiam się, czy faktycznie go tak bolał brzuch. Chociaż podejrzewam, że brzuch nie miał z tym nic wspólnego. Myślę, że specjalnie odwołał spotkanie – kwituje użytkowniczka.

Być tinderowiczem czy nie być? Oto jest pytanie….

I to jest pytanie, na które odpowiedzi musimy sobie udzielić sami. Tinder ma mnóstwo plusów, jak i minusów. Warto przywołać historię Alany Duran, która poznała na portalu nie tylko drugą połówkę, ale także i…dawcę nerki, na którego dziewczyna czekała parę lat! Jak i w prawdziwym życiu, Tinder oferuje nam szeroką gamę doznań, masę możliwości poznania nowych ludzi. Czasem warto zaryzykować, zarejestrować się i po prostu spróbować. Ale w tym wszystkim dobrze jest zachować zimną krew i ciut dystansu. Warto się na moment zatrzymać. 

By nie skończyć jak krab.

Katarzyna Imioła

Dodaj komentarz